Bez kategorii
Like

O przedłużaniu koncesji

18/02/2011
341 Wyświetlenia
0 Komentarze
17 minut czytania
no-cover

 Miałem nie pisać ani słowa o książce Romana Graczyka na temat współpracy TP z bezpieczeństwem, ale wczorajszy wpis Aleksandra Chłopka w salonie24 przywiódł mnie do zmiany decyzji. Zanim jednak przejdę do szczegółów chciałbym byśmy wszyscy tutaj uświadomili sobie coś co rozgrywa się przed naszymi oczami, a co ma wszelkie cechy szlachetnej akcji zmierzającej do odkrycia prawdy, w istocie swej zaś jest jedynie przedłużeniem koncesji i umacnianiem pozycji na rynku idei i znaczeń. Proces ten przebiega dwutorowo a uczestnicy obydwu nurtów prowadzą pomiędzy sobą coś, co można by od biedy nazwać walką, a jeśli słowo to komuś się źle kojarzy to może wystarczy powiedzieć, że nie zgadzają się w kwestiach, które uznają za zasadnicze.   Oto w swoim dzisiejszym, porannym wpisie […]

0


 Miałem nie pisać ani słowa o książce Romana Graczyka na temat współpracy TP z bezpieczeństwem, ale wczorajszy wpis Aleksandra Chłopka w salonie24 przywiódł mnie do zmiany decyzji. Zanim jednak przejdę do szczegółów chciałbym byśmy wszyscy tutaj uświadomili sobie coś co rozgrywa się przed naszymi oczami, a co ma wszelkie cechy szlachetnej akcji zmierzającej do odkrycia prawdy, w istocie swej zaś jest jedynie przedłużeniem koncesji i umacnianiem pozycji na rynku idei i znaczeń. Proces ten przebiega dwutorowo a uczestnicy obydwu nurtów prowadzą pomiędzy sobą coś, co można by od biedy nazwać walką, a jeśli słowo to komuś się źle kojarzy to może wystarczy powiedzieć, że nie zgadzają się w kwestiach, które uznają za zasadnicze.

 

Oto w swoim dzisiejszym, porannym wpisie w salonie pan Graczyk barwnie maluje głębie swoich rozczarowań, w którą wtrącił go jego niedawny redakcyjny kolega nazwiskiem Romanowski. Pisze pan Graczyk, że ów Romanowski jest młodym energicznym facetem, który „myśli Blumsztajnem”, co dla pana Graczyka jest nie do zniesienia. I pewnie tak jest w istocie, ale cóż to nas może obchodzić. Pan Graczyk przyjmuje na siebie ciężką, ale ileż już razy i przez ilu ludzi przećwiczoną, rolę starego mistrza oszukiwanego przez swoich własnych uczniów. To się może podobać i może nawet uwodzić, ale tylko osoby, które mają krótką pamięć lub niewiele rozumieją z tego o co idzie gra. Siebie samego przedstawia w tym tekście Roman Graczyk jako człowieka rozczarowanego do środowiska GW, który mimo podstępów i wrogości jaka go spotyka będzie dalej kontynuował zbożne dzieło, którego się podjął. Pięknie. A nawet pięknie do kwadratu.

 

Rok temu mieliśmy bowiem w tym samym miejscu, w którym stoi dziś pan Graczyk niejakiego Domosławskiego i jego książkę o Kapuścińskim. Książka ta, reklamowana jako rzecz zatrącająca o katharsis wielkiego pisarza, jest w istocie gniotem pozbawionym wartości, a jeśli już o jakąś katharsis tam idzie to ma ona związek z wybielaniem Kapuścińskiego i czynieniem zeń błądzącego świętego niż człowieka, który świadomie wziął na siebie trudne brzemię udawania artysty. Los tej książki, pomimo nakładów, jest już przesądzony i myślę, że – nie musi to być prawdą – książka Graczka wpisuje się w tą zeszłoroczną intencję wydawcy i autora książki o Kapuścińskim. O tym jednak przekonamy się po przeczytaniu dzieła.

 

Lans, który uprawia Roman Graczyk w salonie ma swoich mocnych przeciwników. Jednym z nich jest nasz kolega Zagłoba. Podkreśla on w swych polemikach z Graczykiem, że współpraca redaktorów Tygodnika z resortem nie była żadnym warunkiem przetrwania, ale warunkiem zaistnienia. To ważne rozróżnienie, które całkowicie oddaje istotę tego o co toczy się gra. A toczy się mianowicie o to, by zamazać całkowicie pamięć o środowiskach i ludziach związanych z niepodległością i myślą polską, o to by zaprzeczyć ich istnieniu, zmarginalizować całkowicie i udawać, że po wojnie nie było w Polsce nic, a duch Bermana unosił się nad wodami. Potem zaś, z gliny, błota i piachu wiślanego powstał samoistnie w mieście Krakowie „Tygodnik Powszechny”, od którego rozpoczęła się nowa świecka tradycja. Ta tradycja i tylko ona może być podstawą jakichkolwiek rozważań o Polsce, jej przeszłości i przyszłości – o teraźniejszość mniejsza – podkreślam – tylko to i nic więcej.

 

Utrzymywanie tej reduty było przez długi czas możliwe właściwie bez strat. Dominująca rola GW na rynku mediów, cały garnitur autorytetów i mędrców, który uprawiał – jak to rzekł czcigodny Jorge w filmie „Imię Róży” – wzniosłą rekapitulację. Tygodnik to, Tygodnik tamto, Tygodnik przeciwko bezpiece, Tygodnik za kulturą, ludzie Tygodnika, intelektualiści z Tygodnika, ciepło Tygodnika, światło odeń bijące i cała ta ultramaryna. Tak było, ale od chwili gdy pojawił się Internet, a w nim publicyści niezależni, już tak nie jest. Utrzymanie pozycji stało się niemożliwe, tak jak niemożliwe stało się utrzymanie kultu świętego Kapuścińskiego. Skoro zaś nie można tego utrzymywać, to może dałoby się na tym trochę zarobić. I jeszcze przy tym uratować część wotów z ołtarza, wmawiając młodzieży, że co prawda mistrz trochę oszukiwał, ale wszystko to czynił w dobrej wierze.

 

Zdaje się, że przy pisaniu książki o Tygodniku Romanowi Graczykowi towarzyszyły myśli nieco bardziej złożone. Co nie znaczy, że sklasyfikujemy je tutaj jako lepsze, czy szlachetniejsze. Wszystko przez owo rozróżnienie, którego dokonał Zagłoba – współpraca nie była warunkiem przetrwania ale warunkiem istnienia.

 

Skoro zaś zgodzimy się z Zagłobą to żadne, nawet najwymyślniejsze figury tego tanga, które prezentuje nam Graczyk nie są nic warte. Cóż bowiem po wykryciu tych wszystkich TW i przyznaniu się do winy tego czy innego księdza, cóż po wstydzie płonącym na policzku? Kiedy wszystko to jest po to jedynie byśmy my, my czytelnicy, wybaczyli i zapomnieli, byśmy znów wzięli tę gazetę do ręki i czytali co tam napiszą nowi intelektualiści, nowi mędrcy i nowi pisarze. A jaką mamy gwarancję, że spytam (lecę Jareckim), że panowie ci nie mają żadnych ukrytych intencji? Jaką mamy gwarancję, że nasze wybaczenie dla księdza Malińskiego i jego postawy nie zostanie tam przyjęte z westchnieniem ulgi i uwagą – znowu, chłopaki nabraliśmy frajerów, piszemy dalej.

 

Nie ma więc mowy o tym bym ja czy ktokolwiek z osób podobnie myślących wydusił jakieś słowo z siebie, w którym znać byłoby choćby cień zrozumienia dla postaw tych ludzi czy nawet dla postawy Graczyka, który pisze – cena przetrwania. Jeśli Graczyk miast opisywać TP i jego niedole zajmie się propagowaniem idei niepodległościowej w tej formie w jakiej rozumieli to pisarze emigracyjni, z Londynu, w jakiej rozumiał to i wyraził Sergiusz Piasecki w tekście „Były poputczik Miłosz”, wtedy możemy gadać. Nie wcześniej. Pomiędzy wspomnianym Piaseckim bowiem a także wspomnianym księdzem Malińskim jest przepaść, z której Graczyk doskonale zdaje sobie sprawę. Miast jednak ją zasypywać zajmuje się – choć nie bezpośrednio zamazywaniem pamięci o tym pierwszym. Tygodnik Powszechny od którego wszystko się zaczęło, Tygodnik, który błądził, ale oto bije się w pierś i prosi o przebaczenie ustami i piórem Graczyka. Jest to ten sam tygodnik, którego właścicielem jest koncern ITI – przypominam tym, którzy nie wiedzą o co chodzi.

 

Omówiliśmy więc sobie drugi z wspomnianych na początku nurtów rzekomego sporu, który toczy się przed naszymi oczami. Pierwszym zaś jest – co oczywiste – GW i powtarzane od lat dwudziestu kadryle do muzyki Michnika.

 

Witold Gombrowicz, którego często wspominam niemile w swoich tekstach, napisał kiedyś zdanie – nawet przez pięć minut nie wierzyłem w to, że katolicyzm Jerzego Andrzejewskiego jest szczery. Pozwolę sobie sparafrazować tę myśl i rzeknę – nawet przez pięć minut nie wierzyłem, że spór pomiędzy Graczykiem i jemu podobnymi a GW jest szczery. I przy tym pozostanę. Jest to bowiem jedynie próba przedłużenia koncesji wydawanej przez czytelników, próba przedłużenia istnienia tych bytów medialnych i próba zachowania tych ludzi i ludzi o nich piszących – pro czy contra – nieważne – w czymś co niektórzy nazywają głównym nurtem. Niedługo, o czym się przekonacie, doczekamy się krytycznej analizy poczynań Gazety Wyborczej . Autorem będzie może nie Agnieszka Kublik, ale ktoś młodszy, ktoś komu można zaufać i komu mogą zaufać ludzie mający wątpliwości co do szczerości intencji, którymi ta Gazeta grała przez lat dwadzieścia.

 

Mówimy o wątpliwościach, a nie o negacji. Tych negujących nikt nie będzie kokietował książkami, zignoruje się ich czyli zamilczy lub okrzyknie jakimś brzydkim neologizmem. Ci z wątpliwościami zaś uraczeni zostaną tym czasem nowa porcją pulpy zaprawioną łzami i goryczą niczym baranina cząbrem. Łykną to i będą szczęśliwi, autor krytycznej analizy będzie „zarobiony”, dychawiczny rynek idei i znaczeń zwany niekiedy rynkiem mediów, pociągnie jeszcze parę lat na dyskusji o tym jak szlachetni potrafią być jednak ludzie, a później już inne sprawy będą ważne. Polski zaś, takiej Polski, o której my tutaj cięgle myślimy, nikt nie będzie już pamiętał i nikomu ona nie będzie potrzebna.

 

Na koniec chciałbym wrócić do tekstu Aleksandra Chłopka, który wspomniałem gdzieś tam u góry. To ważny tekst i jak wszystkie ważne teksty publikowane w salonie został on zamieciony pod dywan. Ze względu na Graczyka i TP jak podejrzewam. Napisał Aleksander Chłopek mianowicie o tym, że TP, w którym miał znajomych ogłosił pewnego dnia roku pamiętnego – 1981 – konkurs na tekst opiewający lekcję języka polskiego. Nagrodą były cotygodniowe publikacje najlepszych tekstów, a całość miała być potem wydana w formie książki. Była to – twierdzi Aleksander Chłopek – duża akcja, podejrzewam, że na miarę tej z Expressu Wieczornego „Ruszajmy zabytkom na odsiecz”. Ludzie pisali o swoich nauczycielach, a że był to czas gorący, czas przemian, nadziei i rozczarowań, pisali o współczesności. Jakoś tak się jednak składało – pisze pan Aleksander – że te współczesne teksty o lekcjach polskiego nie znajdowały uznania w oczach redakcji i drukowano głównie teksty sprzed wojny, lub wspomnienia tuż powojenne. Obiecywana książka z tekstami o lekcjach polskiego nie ukazała się nigdy. Po latach nasz autor zajrzał do redakcji na Wiślną i zapytał szczerze i po przyjacielsku księdza Bonieckiego, jak to było z tymi listami i gdzie one teraz są. I wyobraźcie sobie, że ksiądz redaktor w ogóle nie pamiętał o co chodzi! Jakie listy? Jaka lekcja polskiego?!

 

Podobnie zareagował Krzysztof Kozłowski, były minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, który w sąsiednim pokoju rozmawiał ze Świetlickim. Nic nie pamiętam, nic nie pamiętam. – A przecież musiał pamiętać – pisze Aleksander Chłopek. Link do tekstu tutaj: http://1312eksa46.salon24.pl/

 

Pisze też pan Chłopek o tym, że w roku 1984 został wyrzucony ze szkoły z nieformalnym zakazem nauczania w szkołach średnich, po latach zaś dowiedział się, że jego uczniowie coś tam wysyłali do TP. Nie skojarzył jednak ze sobą tych dwóch faktów. Może to i lepiej kochani, że nie skojarzył. Może to i lepiej. Ale fakty owe mogą pomóc przecież panu Graczykowi w pogłębianiu katharsis TP, czyż nie? Bo nawet jeśli nie ma pomiędzy nimi żadnego związku, w co gorąco wierzymy, to jest w nich przecież potężny ładunek inspiracji, siły i zwyczajnej ludzkiej wściekłości.

Przypominam także, że na stronie www.coryllus.pl można jeszcze znaleźć kilka egzemplarzy mojej książki "Pitaval prowincjonalny"

0

coryllus

swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy

510 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758